„W wielkim mieście niebo jasne i wiadomo żyć nie łatwo w wielkim mieście”, jako rzecze Raz Dwa Trzy. Czasem mi się wydaje, że kosmici jednak istnieją. Dlaczego, bo można ich dostrzec na ulicy, albo w tramwaju, co dziennie. Jak wyglądają, w opinii niektórych zasadniczo mają brązowe odzienie.
Po trosze już się przyzwyczaiłem do bycia postrzeganym, jako kosmita, no przynajmniej ktoś z innej epoki. Przecież habit (a przynajmniej coś, co habit przypomina) można sobie uszyć, albo za parę "eurasów" kupić w jakimś odjechanym sklepie. Niezły strój na Halloween. Ale hallowen już dawno się skończyło, a ktoś nie wyrzucił przebrania. Ciekawe. Czasem fajnie jest obserwować miny ludzi, gdy np. stoimy sobie na przystanku i podjeżdża tramwaj, ludzie siedzący w nim z chwilowym zaciekawieniem obserwują owych „brązowych ludków”, owych potencjalnych ekstremistów katolickich. Razu pewnego, jeden pan o mało nie „walnął” w słup. Jechał rowerem, a kiedy nas zobaczył, przestał patrzeć na drogę, trwało to kilka sekund, a my zastanawialiśmy się jak długo można jechać nie patrząc przed siebie. Tutaj jak już wcześniej zaznaczyliśmy, Kościół i Zakony są uważane za „coś” owszem ważnego z perspektywy historii, ale to „coś” skończyło swoją misję i jest skazane na wymarcie. Kapłani w znacznej większości są w podeszłym wieku, a kościoły coraz częściej służą do zwiedzania niż modlitwy. Tutaj w Antwerpii np. jest jeden kapłan, który ma 5 parafii.
W społeczeństwie, w którym liczy się pieniądz i wygoda, Bóg i Jego Kościół, Dobra Nowina Jezusa Chrystusa, przestają ludzi interesować. Czasem mi się wydaje, że Kościół w sposób niewłaściwy próbuje gonić świat, wielu myśli, że jak przestaniemy mówić o moralności, nie będziemy mówić o grzechu, sądzie, dwojakiej wieczności, to nie wystraszymy ludzi, będą tłumy w kościołach, będą nas kapłanów słuchać i będziemy mieć u nich autorytet. Tylko tak właśnie dzieje się tutaj już od wielu lat i jakoś nie widać tej empatii do Kościoła, wręcz przeciwnie, nikogo nie fascynuje sól, która utraciła swój smak. Mało tego, ta sól stała się cukrem i coraz więcej much się do niego zlatuje. Tutaj Kościół przeżywa kryzys, niesamowite oczyszczenie i albo wyjdzie z niego z nowym zapałem, albo będzie gasł coraz bardziej. Umocnieniem są słowa Pana, że "bramy piekielne Go nie przemogą".
Jaka będzie przyszłość Kościoła tutaj, nie wiem. W którą stronę to wszystko pójdzie? Myślę, że świat jest odwrócony do góry nogami. Tak naprawdę to ten człowiek, który świadomie zagłusza swoje sumienie, odrzuca prawo naturalne, zagłusza cichy głos Boga, który wydobywa się z sumienia, taki człowiek w swoim egzystowaniu przestaje być człowiekiem, on bardziej zasługuje na miano kosmity, bo jest daleko od tego, co ludzkie. Żyjemy w świecie kosmitów, którzy coraz mniej mają wspólnego z prawdziwym człowieczeństwem. Mało tego, każdemu z nas grozi potencjalność stania się kosmitą na ziemi. Każdemu z nas grozi odczłowieczenie, wymazanie podobieństwa do Boga. A to przecież jest esencją człowieczeństwa.
Kiedy człowiek najbardziej jest człowiekiem? Gdy jest podobny do Boga.
"Nad głowami Anioł leci, co szczęśliwsze dzieci z Aniołami rozmawiają".
poniedziałek, 20 grudnia 2010
piątek, 5 listopada 2010
Znak krzyża w tramwaju
Przed wczoraj jechaliśmy sobie z Marcinem tramwajem do kościoła na Mszę dla Polonii w zastępstwie za o. Ryszarda. Zabraliśmy ze sobą brewiarze, bo po powrocie, wieczorem, za bardzo nie będzie się już chciało odmawiać. A że mieliśmy trochę czasu w tramwaju, to i Marcin i ja wyciągnęliśmy nasze "książki", znak krzyża św. i brewiarz się zaczął, oczywiście nie na głos. Fajnie można było odczuć, jak ludzie nas obserwują. Dobrze, że języka jeszcze nie rozumiem, bo może bym coś usłyszał pod swoim adresem. Imię Pana, Słowo Boże w tramwaju, w wielkim świecie, wśród różnych kultur. Modlitwa w tramwaju, nie dla jakiejś wielkiej akcji ewangelizacyjnej. Tak po prostu, może trochę z braku czasu. Czasem brakuje świadomości, że samo bycie tym kim się jest z całą godnością, ma niesamowity walor ewangelizacyjny. Niby takie po prostu odmówienie brewiarza w tramwaju, po prostu zakonne bycie sobą. Nie wiem co ludzie sobie o tym pomyśleli, wiem jednak, że takie zwykłe odmówienie brewiarza w tramwaju w kraju, gdzie autorytet Kościoła jest tak bardzo osłabiany, jest świadectwem, że są tutaj ludzie, dla których czymś ważnym jest wiara w Jezusa Chrystusa i Jego Kościół. Ktoś może powiedzieć, że to nic nadzwyczajnego, ale w kraju takim jak Belgia i w mieście takim jak Antwerpia nawet najmniejszy przejaw żywej wiary w Chrystusa i Kościół św. ma ogromne znaczenie. Na pustyni, każda kropla pitnej wody jest na wagę złota.
sobota, 16 października 2010
Pierwsze dni w Belgii
Od samego dnia wyjazdu do Belgii, nasze życie jest nacechowane symbolicznymi wydarzeniami, które do nas przemawiają. Z Polski wyjechaliśmy 14 września w święto Podwyższenia Krzyża świętego. Nasze stopy na ziemi Belgijskiej postawiliśmy dnia następnego, 15 września, czyli w święto Matki Bożej Bolesnej. Pierwszy świeży dziennik belgijski, który przyszło wziąć do ręki, na stronie tytułowej miał zamieszczone zdjęcie prymasa Belgii z napisem "skandal w kościele" i główne artykuły koncentrowały się wokół tego tematu przez kilka dni. Rzeczywistość tutaj jest taka, że ludzie w niektórych parafiach masowo wypisują się z Kościoła. Biskup Antwerpii, prywatnie powiedział, że są to setki osób. Wiemy dobrze, że ten problem tu w Belgii jakoś szczególnie nie wybija się ponad inne. Pamiętamy nagonkę na Kościół w Stanach Zjednoczonych, Irlandii czy choćby u nas w Polsce, problem dotyczący molestowania seksualnego kleryków. Problem nie jest nowy, ale wiemy dobrze, że media i różnego typu środowiska wrogie Kościołowi tylko czekają na jakąś sensację z udziałem ludzi Kościoła. Mało tego, że tutejszy Kościół nie ma powołań, duchowieństwo jest w wieku emerytalnym, to jeszcze w ostatnich miesiącach bardzo mocno spadł autorytet i wiarygodność Kościoła. I do takiego kraju przyjechaliśmy, tu przyprowadził nas jak wierzymy sam Pan Jezus Chrystus, do Którego należy również ta owczarnia, o tak bardzo wyjałowionej duchowo glebie. Wierzymy, że to On wezwał nas, abyśmy przybyli z pomocą Zakonowi i Kościołowi w Belgii. Gdyby przyświecały naszemu przybyciu tutaj inne motywacje, nasza obecność tutaj nie miałaby sensu.
Jak nazwać naszą obecność tutaj, długimi wakacjami w Belgii? Pójściem na łatwiznę, lżejszym sposobem bycia? Owszem jesteśmy odjęci od aktywnej pracy duszpasterskiej. Nie mamy tyle pracy, co w Polsce, mamy więcej czasu dla siebie, więcej moglibyśmy powiedzieć swobody. Wolny czas pochłania nauka zupełnie nowe języka. Tym, co na razie jest naszym obowiązkiem to nauka języka flamandzkiego i modlitwa za Zakon i Kościół w Belgii. Język flamandzki, w brzmieniu i pisowni jest zbliżony do niemieckiego i angielskiego. Mamy za sobą dwa tygodnie chodzenia do szkoły językowej. Jest to 20 godzin lekcyjnych w grupie i 5 godzin zegarowych nauczania indywidualnego. Uczymy się zupełnie nowego języka, który nie jest łatwy. Pociesza nas to, że skoro bracia w Turcji nauczyli się tureckiego, to jest duża szansa, że my „łykniemy” flamandzki (pozdrowienia dla Maćka, Pawła i Bartka). Mamy świadomość tego, że nauka języka to podstawa w naszej przyszłej pracy tutaj.
Wielką radość i satysfakcję dają nam Msze niedzielne odprawiane po polsku dla Polaków żyjących i pracujących w Antwerpii. W niedzielę przyjeżdża po nas ksiądz Ryszard Kurowski, tutejszy duszpasterz polonijny, z którym jedziemy do kościoła św. Teresy od Dzieciątka Jezus należącego do Karmelitów. Pół godziny przed Mszą św. siadamy do konfesjonałów i spowiadamy. Odprawiamy mszę św., ktoś z nas na zmianę głosi homilię. Dla nas jest to ważne, abyśmy nie przestali czuć się kapłanami. Widzę, że wiele jest tutaj do zrobienia również z naszymi rodakami, którzy zaganiani w pracy, w układaniu sobie życia, również potrzebują umocnienia w wierze. Życie tutaj wbrew pozorów nie jest łatwiejsze. Owszem materialnie, może i jest lepiej, ale jednak tęsknota za ziemią ojczystą pozostaje i daje się czasami odczuć. Jakby nie mówić, jest to pewnego typu życie na obczyźnie. Spośród naszych rodaków, wielu przyjeżdża tutaj zarobkowo, nie specjalnie interesuje ich nauka języka. Znają podstawowe zwroty i to im wystarczy. Oni nie chcą tutaj zostać na stałe, więc nie utożsamiają się z tym społeczeństwem. Inni zapuszczają tutaj korzenie, wykupują domy, zakładają rodziny, wchodzą aktywnie w tutejszą rzeczywistość.
Od początku przyświeca nam tutaj założenie, że ten przyjazd nie jest naszą prywatną sprawą, jest to pomoc udzielona przez naszą Warszawską Prowincję. My jesteśmy tutaj, jako bracia Warszawskiej Prowincji, która przyszła na pomoc umierającej prowincji Belgijskiej. Prowincja Belgijska jest bardzo zasłużona na polu misyjnym. Z jakim bratem się nie porozmawia, to albo był na misjach w Pakistanie albo w Kongo. Stworzyli tam struktury zakonne, zbudowali tam zakon, ale teraz trzeba odnowić życie zakonne tutaj na miejscu. Wiemy, że po II wojnie światowej, nasi bracia „obozowicze” tutaj właśnie znaleźli pomoc w tej prowincji. Wiemy również, że Sługa Boży Jan Paweł II, jako młody kapłan, podczas studiów doktoranckich, korzystał z pomocy i wsparcia kolegium Belgijskiego w Rzymie.
Czujemy się trochę jak tacy wnuczkowie, albo nowicjusze, którzy przyjechali tutaj i będą żyć, by przedłużyć żywotność zakonu w Belgii. Wiemy, że bez życia wspólnotowego i bez modlitwy nie poradzimy sobie. Podjęliśmy decyzję o regularnym dzieleniu się Słowem Bożym. Dwa razy w tygodniu spotykamy się we trzech u któregoś z nas w celi, aby wsłuchiwać się w to, co Pan mówi do nas i podzielić się tym, co obecnie przeżywamy. Czujemy, jak bardzo nam to pomaga we wzajemnych relacjach. Naszą formację oparliśmy o listy pasterskie św. Pawła. Zaczęliśmy „przerabiać” Pierwszy list do Tymoteusza. Każde ze spotkań poświęcone jest poszczególnemu rozdziałowi tej księgi. Chcemy postrzegać tę belgijską rzeczywistość teologicznie. Inaczej nasze bycie tutaj nie miałoby po prostu sensu. Niektórzy mówią, że na początku jest taki zapał, a później zaczyna się marazm. Dla nas jest ważne, aby „zachować dobre wino” i żeby sól nie utraciła swojego smaku.
Temu, kto upadł, i trudno jest mu powstać o własnych siłach, trzeba pomóc, ale żeby pomagać, samemu trzeba być silnym. Stąd przy tej okazji w imieniu braci Rafała, Marcina i swoim, jak również w imieniu braci Belgów dziękuję wszystkim braciom, którzy wspierają nas swoją modlitwą. Cóż my możemy w zamian, owszem pomodlić się i to czynimy, modlimy się za naszą warszawską prowincję, bo Kościół w Polsce również potrzebuje aktywności braci na polu duszpasterskim. Tak na marginesie, byliśmy ostatnio w kinie na filmie „Ludzie i bogowie” o trapistach zamordowanych w Algierii. Dla nas była to mocna katecheza o zakonnikach, którzy w trudnych czasach, w trudnym środowisku, pielęgnowali życie zakonne, byli wsparciem dla ludzi, ale przede wszystkim byli znakiem obecności Boga na tej ziemi. Bóg nie opuścił tej ziemi, bo On „trzciny nadłamanej nie dołamie”.
Niedawno byliśmy na pielgrzymce polonii w Banneux. Jest to miejsce gdzie w 1930 roku, kolejno przez osiem dni Najświętsza Panna objawiała się młodziutkiej dziewczynie Marietcie Beco. Może innym razem więcej o tym miejscu i owym spotkaniu, chcę tylko nadmienić, że kiedy szczęśliwi, rozradowani wróciliśmy do klasztoru, w telewizji, o godz. 8 wieczorem, w najlepszym czasie antenowym wyemitowano reportaż dotyczący pedofilii w Kościele belgijskim. Dzisiaj, Następnego dnia w poniedziałek, jak zwykle pojechaliśmy tramwajem do szkoły i tak czułem, że jestem napiętnowany z racji przynależności do stanu duchownego. W moim odczuciu cała ta sprawa pokazuje dwie rzeczywistości, grzech ludzi Kościoła (oraz brak reakcji odpowiednich władz kościelnych na to) oraz wytoczoną walkę z Kościołem, mającą na celu osłabienie autorytetu Kościoła i sprowadzenie Kościoła do podziemia, żeby przestał się odzywać, przestał nauczać, przestał głosić Chrystusa-Prawdę. Wiara mówi nam, że „bramy piekielne go nie przemogą” i to jest dla mnie otucha i pokrzepienie. Coraz bardziej uświadamiam sobie, że Europa zachodnia jest prawdziwym krajem misyjnym. Tutaj gaśnie ogień Ducha Świętego. Jak za czasów Franciszka, niesamowicie aktualne tutaj jest to słowo „idź i odbuduj mój Kościół, który chyli się ku ruinie”.
Maryjo Matko ubogich z Banneux, módl się za nami.
Jak nazwać naszą obecność tutaj, długimi wakacjami w Belgii? Pójściem na łatwiznę, lżejszym sposobem bycia? Owszem jesteśmy odjęci od aktywnej pracy duszpasterskiej. Nie mamy tyle pracy, co w Polsce, mamy więcej czasu dla siebie, więcej moglibyśmy powiedzieć swobody. Wolny czas pochłania nauka zupełnie nowe języka. Tym, co na razie jest naszym obowiązkiem to nauka języka flamandzkiego i modlitwa za Zakon i Kościół w Belgii. Język flamandzki, w brzmieniu i pisowni jest zbliżony do niemieckiego i angielskiego. Mamy za sobą dwa tygodnie chodzenia do szkoły językowej. Jest to 20 godzin lekcyjnych w grupie i 5 godzin zegarowych nauczania indywidualnego. Uczymy się zupełnie nowego języka, który nie jest łatwy. Pociesza nas to, że skoro bracia w Turcji nauczyli się tureckiego, to jest duża szansa, że my „łykniemy” flamandzki (pozdrowienia dla Maćka, Pawła i Bartka). Mamy świadomość tego, że nauka języka to podstawa w naszej przyszłej pracy tutaj.
Wielką radość i satysfakcję dają nam Msze niedzielne odprawiane po polsku dla Polaków żyjących i pracujących w Antwerpii. W niedzielę przyjeżdża po nas ksiądz Ryszard Kurowski, tutejszy duszpasterz polonijny, z którym jedziemy do kościoła św. Teresy od Dzieciątka Jezus należącego do Karmelitów. Pół godziny przed Mszą św. siadamy do konfesjonałów i spowiadamy. Odprawiamy mszę św., ktoś z nas na zmianę głosi homilię. Dla nas jest to ważne, abyśmy nie przestali czuć się kapłanami. Widzę, że wiele jest tutaj do zrobienia również z naszymi rodakami, którzy zaganiani w pracy, w układaniu sobie życia, również potrzebują umocnienia w wierze. Życie tutaj wbrew pozorów nie jest łatwiejsze. Owszem materialnie, może i jest lepiej, ale jednak tęsknota za ziemią ojczystą pozostaje i daje się czasami odczuć. Jakby nie mówić, jest to pewnego typu życie na obczyźnie. Spośród naszych rodaków, wielu przyjeżdża tutaj zarobkowo, nie specjalnie interesuje ich nauka języka. Znają podstawowe zwroty i to im wystarczy. Oni nie chcą tutaj zostać na stałe, więc nie utożsamiają się z tym społeczeństwem. Inni zapuszczają tutaj korzenie, wykupują domy, zakładają rodziny, wchodzą aktywnie w tutejszą rzeczywistość.
Od początku przyświeca nam tutaj założenie, że ten przyjazd nie jest naszą prywatną sprawą, jest to pomoc udzielona przez naszą Warszawską Prowincję. My jesteśmy tutaj, jako bracia Warszawskiej Prowincji, która przyszła na pomoc umierającej prowincji Belgijskiej. Prowincja Belgijska jest bardzo zasłużona na polu misyjnym. Z jakim bratem się nie porozmawia, to albo był na misjach w Pakistanie albo w Kongo. Stworzyli tam struktury zakonne, zbudowali tam zakon, ale teraz trzeba odnowić życie zakonne tutaj na miejscu. Wiemy, że po II wojnie światowej, nasi bracia „obozowicze” tutaj właśnie znaleźli pomoc w tej prowincji. Wiemy również, że Sługa Boży Jan Paweł II, jako młody kapłan, podczas studiów doktoranckich, korzystał z pomocy i wsparcia kolegium Belgijskiego w Rzymie.
Czujemy się trochę jak tacy wnuczkowie, albo nowicjusze, którzy przyjechali tutaj i będą żyć, by przedłużyć żywotność zakonu w Belgii. Wiemy, że bez życia wspólnotowego i bez modlitwy nie poradzimy sobie. Podjęliśmy decyzję o regularnym dzieleniu się Słowem Bożym. Dwa razy w tygodniu spotykamy się we trzech u któregoś z nas w celi, aby wsłuchiwać się w to, co Pan mówi do nas i podzielić się tym, co obecnie przeżywamy. Czujemy, jak bardzo nam to pomaga we wzajemnych relacjach. Naszą formację oparliśmy o listy pasterskie św. Pawła. Zaczęliśmy „przerabiać” Pierwszy list do Tymoteusza. Każde ze spotkań poświęcone jest poszczególnemu rozdziałowi tej księgi. Chcemy postrzegać tę belgijską rzeczywistość teologicznie. Inaczej nasze bycie tutaj nie miałoby po prostu sensu. Niektórzy mówią, że na początku jest taki zapał, a później zaczyna się marazm. Dla nas jest ważne, aby „zachować dobre wino” i żeby sól nie utraciła swojego smaku.
Temu, kto upadł, i trudno jest mu powstać o własnych siłach, trzeba pomóc, ale żeby pomagać, samemu trzeba być silnym. Stąd przy tej okazji w imieniu braci Rafała, Marcina i swoim, jak również w imieniu braci Belgów dziękuję wszystkim braciom, którzy wspierają nas swoją modlitwą. Cóż my możemy w zamian, owszem pomodlić się i to czynimy, modlimy się za naszą warszawską prowincję, bo Kościół w Polsce również potrzebuje aktywności braci na polu duszpasterskim. Tak na marginesie, byliśmy ostatnio w kinie na filmie „Ludzie i bogowie” o trapistach zamordowanych w Algierii. Dla nas była to mocna katecheza o zakonnikach, którzy w trudnych czasach, w trudnym środowisku, pielęgnowali życie zakonne, byli wsparciem dla ludzi, ale przede wszystkim byli znakiem obecności Boga na tej ziemi. Bóg nie opuścił tej ziemi, bo On „trzciny nadłamanej nie dołamie”.
Niedawno byliśmy na pielgrzymce polonii w Banneux. Jest to miejsce gdzie w 1930 roku, kolejno przez osiem dni Najświętsza Panna objawiała się młodziutkiej dziewczynie Marietcie Beco. Może innym razem więcej o tym miejscu i owym spotkaniu, chcę tylko nadmienić, że kiedy szczęśliwi, rozradowani wróciliśmy do klasztoru, w telewizji, o godz. 8 wieczorem, w najlepszym czasie antenowym wyemitowano reportaż dotyczący pedofilii w Kościele belgijskim. Dzisiaj, Następnego dnia w poniedziałek, jak zwykle pojechaliśmy tramwajem do szkoły i tak czułem, że jestem napiętnowany z racji przynależności do stanu duchownego. W moim odczuciu cała ta sprawa pokazuje dwie rzeczywistości, grzech ludzi Kościoła (oraz brak reakcji odpowiednich władz kościelnych na to) oraz wytoczoną walkę z Kościołem, mającą na celu osłabienie autorytetu Kościoła i sprowadzenie Kościoła do podziemia, żeby przestał się odzywać, przestał nauczać, przestał głosić Chrystusa-Prawdę. Wiara mówi nam, że „bramy piekielne go nie przemogą” i to jest dla mnie otucha i pokrzepienie. Coraz bardziej uświadamiam sobie, że Europa zachodnia jest prawdziwym krajem misyjnym. Tutaj gaśnie ogień Ducha Świętego. Jak za czasów Franciszka, niesamowicie aktualne tutaj jest to słowo „idź i odbuduj mój Kościół, który chyli się ku ruinie”.
Maryjo Matko ubogich z Banneux, módl się za nami.
Pierwsze godziny w Belgii
15 września święto Matki Bożej Bolesnej
Właśnie zajechaliśmy na miejsce. Zjedliśmy śniadanie wprowadziliśmy się do swoich pokojów i odpoczywamy po podróży. O 11.45 tuż przed obiadem będzie uroczyste przywitanie. Siedzimy w swoich pokojach, Rafał śpi, bo nie przespał nocy, Marcin gdzieś wyszedł, a ja, jako że w nocy spałem, rozpakowałem się trochę i skrobię tych parę słów. Podróż dla Marcina trwała 24 godziny, dla mnie 22, a dla Rafała około 14 godzin. Już na pierwszym postoju podeszła do mnie jedna pani, pochodząca z Łęcznej, która od 15 lat mieszka w Antwerpii. Upewnia się, czy jestem księdzem i mówi, że Ks. Ryszard, duszpasterz Polonii w Antwerpii rozmawiał z biskupem o potrzebie jeszcze jednego księdza z Polski, gdyż sam nie daje sobie rady. Przedstawiłem się, powiedziałem, że jedzie nas trzech braci kapucynów i będziemy mieszkać z braćmi Belgami w Antwerpii. Powiedziałem też, że jak najbardziej jesteśmy do dyspozycji i jeśli trzeba będzie w czymś pomóc, to na miarę naszych możliwości (gdyż priorytetem jest nauka języka i przedpołudnia będziemy spędzać w szkole) chętnie będziemy pomagać. W skrócie tylko dowiedziałem się, że co roku do I komunii św. przygotowuje się pięćdziesięcioro dzieci. Rozmowa nasza nie trwała długo. Tak przy okazji z nami w busie jechali ludzie do pracy w Niemczech, Holandii i oczywiście Belgii.
Tak na marginesie to będzie ciężko braciom Belgom z moim imieniem, (potencjalne możliwości wymówienia mojego imienia to: Preźmek, Prezman, Premard, Premand, Premix. Chyba najbliższe jest Preźmek. Tutejszy gwardian mówi, że łatwiej mu zwracać się do mnie przez Kryspin…Hm.. mnie już w podstawówce uczono, że po nazwisku to, po … Ale niech tak będzie, przynajmniej nie będzie bezosobowo.
Vrede en alle goeds
Właśnie zajechaliśmy na miejsce. Zjedliśmy śniadanie wprowadziliśmy się do swoich pokojów i odpoczywamy po podróży. O 11.45 tuż przed obiadem będzie uroczyste przywitanie. Siedzimy w swoich pokojach, Rafał śpi, bo nie przespał nocy, Marcin gdzieś wyszedł, a ja, jako że w nocy spałem, rozpakowałem się trochę i skrobię tych parę słów. Podróż dla Marcina trwała 24 godziny, dla mnie 22, a dla Rafała około 14 godzin. Już na pierwszym postoju podeszła do mnie jedna pani, pochodząca z Łęcznej, która od 15 lat mieszka w Antwerpii. Upewnia się, czy jestem księdzem i mówi, że Ks. Ryszard, duszpasterz Polonii w Antwerpii rozmawiał z biskupem o potrzebie jeszcze jednego księdza z Polski, gdyż sam nie daje sobie rady. Przedstawiłem się, powiedziałem, że jedzie nas trzech braci kapucynów i będziemy mieszkać z braćmi Belgami w Antwerpii. Powiedziałem też, że jak najbardziej jesteśmy do dyspozycji i jeśli trzeba będzie w czymś pomóc, to na miarę naszych możliwości (gdyż priorytetem jest nauka języka i przedpołudnia będziemy spędzać w szkole) chętnie będziemy pomagać. W skrócie tylko dowiedziałem się, że co roku do I komunii św. przygotowuje się pięćdziesięcioro dzieci. Rozmowa nasza nie trwała długo. Tak przy okazji z nami w busie jechali ludzie do pracy w Niemczech, Holandii i oczywiście Belgii.
Tak na marginesie to będzie ciężko braciom Belgom z moim imieniem, (potencjalne możliwości wymówienia mojego imienia to: Preźmek, Prezman, Premard, Premand, Premix. Chyba najbliższe jest Preźmek. Tutejszy gwardian mówi, że łatwiej mu zwracać się do mnie przez Kryspin…Hm.. mnie już w podstawówce uczono, że po nazwisku to, po … Ale niech tak będzie, przynajmniej nie będzie bezosobowo.
Vrede en alle goeds
Subskrybuj:
Posty (Atom)